II Wojna Światowa

Pomoc drugiego człowieka – II wojna światowa

Do­strze­głem go w gru­pie ku­cha­rzy, pod­sze­dłem, ucie­szył się. Zna­li­śmy się z po­znań­skie­go har­cer­stwa. Na­zy­wał się Le­szek We­rwic­ki, nr 8220. On dał mi pajd­kę chle­ba i po­wie­dział, żebym wpa­dał co jakiś czas to da mi jesz­cze. Pan wie, co zna­czy­ła w obo­zie do­dat­ko­wa pajd­ka chle­ba?

Jaki był pana numer obo­zo­wy?

23053 w Au­schwit­zu, 10943 w Bu­chen­wal­dzie i jego po­do­bo­zie w Lip­sku oraz 8801 we Flo­senbürgu i po­do­bo­zach w Mülsen i Re­gens­bur­gu, który był ostat­nim przy­stan­kiem tego mo­je­go wo­jen­ne­go uwię­zie­nia.

Jesz­cze był jeden numer, który – chwi­lo­wo – miał pan w Oświę­ci­miu…

Tego nu­me­ru to ja już nie­ste­ty nie pa­mię­tam. Ale w ogóle ta cała sy­tu­acja to był wiel­ki fuks. Nie do uwie­rze­nia! Prze­cież byłem ska­za­ny na karną kom­pa­nię. A karna kom­pa­nia to był wyrok śmier­ci.

Ale po kolei…

To była pierw­sza po­ło­wa lipca 1942 roku. Tego dnia mia­łem sprzą­tać ulice i ścież­ki mię­dzy blo­ka­mi. Tuż po obie­dzie za­sy­py­wa­li­śmy pia­skiem krew, która ście­kła z wozu dra­bi­nia­ste­go wy­wo­żą­ce­go zwło­ki roz­strze­la­nych na bloku 11. Gdy skoń­czy­łem swoje prace, po­sta­no­wi­łem za­de­ko­wać się na pry­czy w ba­ra­ku, co oczy­wi­ście było su­ro­wo za­ka­za­ne. Mimo że sta­ra­łem się za­cho­wać czuj­ność, za­sną­łem i obu­dził mnie do­pie­ro gong na wie­czor­ny apel. Wie­dzia­łem, że mam ogrom­ne kło­po­ty. Ze­rwa­łem się z pry­czy, jed­nak już po chwi­li okła­da­li mnie es­es­ma­ni, któ­rzy z psem lu­stro­wa­li bloki. Zde­rzy­łem się z nimi w drzwiach. W pierw­szej chwi­li my­śla­łem, że za­tłu­ką mnie na miej­scu. Wy­wle­kli mnie jed­nak na ze­wnątrz. Więź­nio­wie stali już w rzę­dach, a ja, za­cią­gnię­ty na śro­dek, sta­łem się przed­mio­tem do bicia. Zna­la­złem się przed ob­li­czem Schut­zha­ftla­gerführera (kie­row­ni­ka obozu) Hansa Au­me­ie­ra. Ten za­czął tłuc i kopać mnie już oso­bi­ście. W końcu się zmę­czył, kazał mi wstać i spy­tał, co ro­bi­łem na bloku. Za­czą­łem się tłu­ma­czyć, że byłem chory, mia­łem krwo­tok, ze­mdla­łem. Za­wo­łał star­sze­go obozu, kazał za­pi­sać mój numer. „Wy­le­czyć go w kar­nej kom­pa­nii!” – za­rzą­dził i za­koń­czył apel. Wszy­scy rzu­ci­li się na swoje bloki. Ja upa­dłem i nie mo­głem się pod­nieść. Wtedy dwóch więź­niów wzię­ło mnie pod pachy i po­pro­wa­dzi­ło w kie­run­ku swo­je­go bloku. „Nie ma­zgaj się, pój­dziesz z nami” –  usły­sza­łem. Byłem pół­przy­tom­ny. Za­pro­wa­dzi­li mnie do umy­wal­ni, do­pro­wa­dzi­li do względ­ne­go po­rząd­ku. Z jed­ne­go z tru­pów zdję­li ubra­nie i ka­za­li mi się prze­brać. Nie wie­dzia­łem, o co im cho­dzi. To byli zna­jo­mi, pod­ko­mend­ni mo­je­go ojca z Tar­no­wa, gdzie za­kła­dał on struk­tu­ry pod­ziem­nej armii ZWZ AK. Ich plan był taki, że przez dwa, trzy dni zo­sta­nę na ich bloku z fał­szy­wym nu­me­rem. Tyle mniej wię­cej prze­trzy­my­wa­no na bloku nie­bosz­czy­ka, zanim zgło­szo­no jego śmierć (była to do­dat­ko­wa por­cja je­dze­nia dla blo­ko­we­go). W mię­dzy­cza­sie oni przez swo­je­go zna­jo­me­go w szrajbsz­tu­bie (kan­ce­la­rii obo­zo­wej) mieli za­mie­nić mój numer (za­pi­sa­ny na apelu) na numer zmar­łe­go. Udało się mię­dzy in­ny­mi dla­te­go, że nie­miec­ki tłu­macz, który miał za­pi­sa­ny mój numer, na­stęp­ne­go dnia zo­stał za dobre spra­wo­wa­nie zwol­nio­ny z obozu. Swoje no­tat­ki zdał w szrajbsz­tu­bie.

W nie­mal wszyst­kich wspo­mnie­niach obo­zo­wych, jakie mia­łem oka­zję po­znać, bar­dzo do­kład­nie opi­sa­ne są pierw­sze dni, ty­go­dnie. To był naj­gor­szy okres?

Na pewno tak. Do Au­schwit­zu tra­fi­łem je­sie­nią 1941 roku. Już na sta­cji po­wi­tał nas wiel­ki wrzask. Es­es­ma­ni wy­wle­kli nas z po­cią­gu, za­czę­li okła­dać kol­ba­mi, ki­ja­mi, ja­ki­miś bi­cza­mi. Po­pę­dzi­li nas do obozu. Pierw­sze­go dnia usły­sze­li­śmy, że Żydzi mogą żyć w obo­zie dwa ty­go­dnie, księ­ża mie­siąc, a resz­ta trzy mie­sią­ce. Potem dla wszyst­kich jest jedno wyj­ście. Przez komin.

Pod­czas pierw­szej „nauki” rów­no­cze­sne­go wkła­da­nia i zdej­mo­wa­nia cza­pek, es­es­ma­ni z blo­ko­wy­mi za­mor­do­wa­li –  po pro­stu za­tłu­kli –  kilku z na­szej grupy. By­li­śmy prze­ra­że­ni! Strach nas pa­ra­li­żo­wał. Po po­łu­dniu skie­ro­wa­li nas do pracy na bocz­ni­cy ko­le­jo­wej, przy wy­ła­do­wy­wa­niu ma­te­ria­łów bu­dow­la­nych. Ko­man­do Bau­hof. Wszyst­ko trze­ba było robić bie­giem, a po­pę­dza­li nas kapo pał­ka­mi. Jeśli ktoś upu­ścił cegłę, trak­to­wa­no to jako sa­bo­taż. Pierw­sze­go dnia do obozu za­nie­śli­śmy sied­miu za­ka­to­wa­nych na śmierć ko­le­gów.

Przez cały czas trze­ba było uni­kać tych razów, być czuj­nym, nie pod­paść. Za­sta­na­wia­łem się, dla­cze­go oni tak nas nie­na­wi­dzą? Sami byli więź­nia­mi, nie­któ­rzy mó­wi­li po pol­sku. „Za co oni nas tak biją?” –  spy­ta­łem Miet­ka Wie­czor­kow­skie­go, star­sze­go ko­le­gę z mo­je­go trans­por­tu. „A czy tutaj za coś biją, Ta­dziu? Gdzie ty masz oczy? Za nic biją!” –  od­po­wie­dział.

Miał rację. Cho­dzi­ło o wzbu­dze­nie w nas bez­na­dziej­no­ści. Wal­czyć o życie? Kto!? Kto miał wal­czyć? Ten strach, który czło­wiek dła­wił w ustach, to uni­ka­nie razów było pod­sta­wo­wym ele­men­tem SYS­TE­MU. Sys­te­mu, który miał nas zła­mać. A lata 1940-1941 były w Oświę­ci­miu naj­gor­sze.

We wspo­mnie­niach oca­la­łych zwy­kle wi­dzi­my ich losy na tle ogrom­nej licz­by „mu­zuł­ma­nów”, więź­niów skraj­nie wy­czer­pa­nych, zo­bo­jęt­nia­łych na wszyst­ko, zre­zy­gno­wa­nych, sto­ją­cych już na progu śmier­ci. Co spra­wi­ło, że nie­któ­rzy, tak jak pan, wal­czy­li o prze­trwa­nie…

Na­zy­wał się Le­szek We­rwic­ki, nr 8220. Mój ko­le­ga z po­znań­skie­go har­cer­stwa. Pew­ne­go dnia do­strze­głem go sto­ją­ce­go w gru­pie ku­cha­rzy. Pod­sze­dłem – ucie­szył się. Już sam jego numer, sto­sun­ko­wo niski, świad­czył o tym, że w obo­zie dało się prze­żyć wię­cej niż trzy mie­sią­ce. Ale waż­niej­sze było co in­ne­go –  on mi dał pajd­kę chle­ba! I po­wie­dział, żebym wpa­dał co jakiś czas, to da mi jesz­cze. Pan wie, co zna­czy­ła w obo­zie do­dat­ko­wa pajd­ka chle­ba?!

Ja tego mo­men­tu nie za­po­mnę! Bo to był mo­ment, który dał mi bo­dziec do dal­sze­go ewen­tu­al­ne­go prze­dłu­że­nia sobie życia. Pomoc dru­gie­go ko­le­gi to była wiel­ka spra­wa!

Tadeusz Sobolewicz, fot. M. Szlaga

Oprócz es­es­ma­nów i kapów naj­więk­szym pro­ble­mem, świń­stwem, wro­giem dla nas, był głód. Głód, który skrę­cał kisz­ki. Jest taka gra­fi­ka Ma­ria­na Ko­ło­dzie­ja (nr 432) –  „Wa­że­nie spra­wie­dli­wo­ści”. Po­ka­za­ni są więź­nio­wie, któ­rzy dzie­lą por­cje. Tak, żeby nikt nie był po­krzyw­dzo­ny nawet o okru­szyn­kę. Zro­bi­li sobie pry­mi­tyw­ną wagę ze sznur­ka i kijka. W obo­zie lu­dzie wal­czy­li o każdy kęs chle­ba.

Opo­wiem panu hi­sto­rię, która zda­rzy­ła mi się pią­te­go lub szó­ste­go dnia w Au­schwit­zu na Bau­ho­fie. No­si­li­śmy worki z ce­men­tem. Byłem u kresu sił, wła­ści­wie już zła­ma­ny. Przed chwi­lą kapo tak długo walił głową więź­nia w okuty róg wa­go­nu, aż mózg wy­prysł. Vo­rar­be­ite­rem był tam Polak, z rze­szowsz­czy­zny. „Ty, mały! –  krzyk­nął do mnie. – Spie­przaj tam do końca ba­ra­ku, do­sta­niesz coś do je­dze­nia. A potem już nie po­ka­zuj się do no­sze­nia, tylko bę­dziesz szta­plo­wał te worki”. Ja na to: „Dzię­ku­ję!”. Po­sze­dłem mię­dzy worki, a tam chło­pa­ki w wia­drze go­to­wa­li kota. Do dziś, gdy to wspo­mi­nam, to… to jest strasz­ne. Od­cię­li mi ka­wa­łe­czek i dali. Mięso było dziw­ne, słod­ka­we, ale było! Jak na kota, tro­chę było go za dużo. Prze­łkną­łem i wresz­cie mia­łem coś w żo­łąd­ku. Wie pan, co to było? Z po­ślad­ka trupa wy­kro­jo­ny ka­wa­łek mięsa. Ma pan przy­kład ka­ni­ba­li­zmu!

Za­pa­da cisza. So­bo­le­wicz znie­ru­cho­miał, spo­chmur­niał, chyba wró­cił do tam­tych wy­da­rzeń. Ja nie bar­dzo wiem, co po­wie­dzieć. Każde py­ta­nie wy­da­je się nie na miej­scu. Na szczę­ście do po­ko­ju wcho­dzi pani Ja­ni­na, mał­żon­ka go­spo­da­rza, z kawą. Wsa­dzam ły­żecz­kę w fi­li­żan­kę i bez­wied­nie mie­szam. Mój roz­mów­ca pierw­szy do­cho­dzi do sie­bie.

Obok es­es­ma­nów i głodu, ko­lej­nym na­szym wro­giem były wszy, które za­ra­ża­ły jed­ne­go od dru­gie­go. W grud­niu 1941 roku tra­fi­łem do So­ła-Gru­be ko­man­do. Przez cały dzień, na zim­nie, czę­sto w desz­czu, wy­bie­ra­li­śmy żwir z rzeki. Pro­szę sobie wy­obra­zić, co się dzia­ło, gdy wra­ca­li­śmy do obozu. Jesz­cze nie było tych trzy­pię­tro­wych prycz. Przy wej­ściu do bloku mu­sie­li­śmy zdjąć buty i szli­śmy spać na roz­ło­żo­nych na ziemi cie­niut­kich sien­ni­kach. Jeden obok dru­gie­go, stło­cze­ni jak sar­dyn­ki w pusz­ce. Jeden koc przy­pa­dał na dwie osoby. To mokre ubra­nie ro­lo­wa­li­śmy pod głowę. Wie pan, jak to wy­glą­da­ło w nocy? Puff… Wszyst­ko pa­ro­wa­ło. Ro­bac­two miało uży­wa­nie. No i któ­re­goś dnia ze­mdla­łem na apelu. Za­nie­sio­no mnie do szpi­ta­la. Tyfus. Ile dni byłem nie­przy­tom­ny – nie wiem. Sie­dem, dzie­sięć… Gdy się obu­dzi­łem, usły­sza­łem ko­lę­dę. To było pierw­sze moje Boże Na­ro­dze­nie w obo­zie. Bez matki, która była w Ra­vensbrück, bez ojca, z któ­rym nie wie­dzia­łem jesz­cze, co się dzie­je… Pła­ka­łem. Star­si więź­nio­wie za­czę­li mnie po­cie­szać: „Ta­dziu, ty już je­steś po ty­fu­sie. Po­patrz, go­rącz­ka spa­dła…”. Wa­ży­łem wtedy 34 kilo.

Pan wy­szedł z cho­ro­by. Więk­szo­ści, w tym pana ojcu, się nie udało…

To nie tak. Mój oj­ciec wy­szedł z ty­fu­su i zna­lazł się na sali scho­nun­go­wej (dla ozdro­wień­ców). Wcze­śniej moi zna­jo­mi z sali, na któ­rej leżał, ukry­li go w trak­cie se­lek­cji. Po pro­stu wrzu­ci­li go na naj­wyż­szą pry­czę, a kar­to­te­kę scho­wa­li przed le­ka­rza­mi SS. Zna­jo­mo­ści w szpi­ta­lu za­wdzię­cza­łem temu, że po przej­ściu ty­fu­su jesz­cze przez kilka mie­się­cy pra­co­wa­łem tam jako po­moc­nik pie­lę­gnia­rza. Wtedy od­na­lazł mnie oj­ciec. Traf chciał, że gdy on zna­lazł się w szpi­ta­lu, ja po­now­nie tam tra­fi­łem z za­ka­że­niem palca. Po za­bie­gu po­zo­sta­wa­łem na sta­nie cho­rych, znów po­ma­ga­jąc przy pie­lę­gna­cji in­nych. Mo­głem więc zaj­mo­wać się także ojcem. Był w złym sta­nie, ważył 39 kilo i gnę­bił go durch­fall (bie­gun­ka – przyp. red.). Po kilku dniach zo­sta­łem zwol­nio­ny na obóz. Ko­le­dzy obie­ca­li zająć się ojcem. Nie­ste­ty, pod­czas ko­lej­nej se­lek­cji, mimo ich sta­rań, zo­stał wy­bra­ny i wy­wie­zio­ny do Brze­zin­ki.

Szpi­tal w obo­zie to była kosz­mar­na farsa. Na sa­lach ozdro­wień­ców więź­nio­wie cier­pie­li na bie­gun­kę, inni na fleg­mo­ny, czyli roz­le­głe ro­pa­wi­ce. Pa­no­wał strasz­ny fetor, do któ­re­go trze­ba się było przy­zwy­cza­ić. Pol­scy le­ka­rze, choć bar­dzo się sta­ra­li, nie­wie­le mogli zro­bić. Nie mieli le­karstw. Do tego do­cho­dzi­ły coraz częst­sze se­lek­cje za­rów­no na sa­lach cho­rych, jak i wśród ozdro­wień­ców. W szpi­ta­lu, gdzie pra­co­wa­łem naj­pierw na sali, potem także przy wy­no­sze­niu zwłok zmar­łych ko­le­gów, śmierć prze­sta­ła na mnie robić wra­że­nie. Sam prze­ży­łem tylko dzię­ki sta­ra­niom le­ka­rzy, któ­rzy mimo swej bez­sil­no­ści ro­bi­li, co mogli. Ich po­sta­wa na­peł­nia­ła mnie otu­chą. A wy­ko­nu­jąc swoją nie­wdzięcz­na pracę, czu­łem się po­trzeb­ny.

Potem, do końca po­by­tu w Au­schwit­zu, pra­co­wał pan w kuch­ni.

Nie od razu tam tra­fi­łem. Któ­re­goś dnia po po­wro­cie ze szpi­ta­la, pod­czas ran­ne­go for­mo­wa­nia ko­mand, zja­wił się es­es­man z py­ta­niem, kto mówi po nie­miec­ku. Zgło­si­łem się. Tra­fi­łem do grupy pi­sa­rzy, któ­rzy za­kła­da­li kar­to­te­ki Żydom przy­jeż­dża­ją­cym z li­kwi­do­wa­nych gett w Ho­lan­dii. Tym, któ­rzy nie szli wprost do kre­ma­to­rium, ale mieli jakiś czas prze­by­wać w obo­zie, głów­nie w Son­der­kom­man­do. Oni byli nie­świa­do­mi tego, co ich czeka, wma­wia­no im, że będą tu sobie spo­koj­nie żyć. Dla es­es­ma­nów naj­waż­niej­sze była ru­bry­ka z ad­re­sem, pod który mieli wy­sy­łać listy. Nie ro­zu­mia­łem, o co cho­dzi, aż uświa­do­mił mnie jeden z więź­niów z niż­szym nu­me­rem: „Ich ro­dzi­ny pójdą do gazu”.

Nie mia­łem moż­li­wo­ści uciecz­ki od tego za­ję­cia, bo nasze nu­me­ry były spi­sa­ne. Ale pew­ne­go dnia jeden ze spi­sy­wa­nych ukrad­kiem wrę­czył mi małe pu­deł­ko. W środ­ku, jak się oka­za­ło, był pięk­ny ze­ga­rek marki Omega. Pięk­ne cacko, jed­nak pa­rzy­ło mnie w kie­sze­ni, kiedy wno­si­łem je do obozu. Po­sia­da­nie ta­kich rze­czy przez więź­niów (poza nie­licz­ny­mi pro­mi­nen­ta­mi) było za­ka­za­ne.

I ten ze­ga­rek oka­zał się prze­pust­ką do lep­sze­go świa­ta?

Do­kład­nie. Z po­cząt­ku nie wie­dzia­łem, co z nim zro­bić. W końcu po­sta­no­wi­łem po­pro­sić o pomoc „Teddy’ego”, war­szaw­skie­go bok­se­ra. Na­zy­wał się Ta­de­usz Pie­trzy­kow­ski, numer 77 – z pierw­sze­go trans­por­tu do Au­schwit­zu. Ty­dzień wcze­śniej pod­czas spe­cjal­nej walki na ringu, w obec­no­ści es­es­ma­nów, zno­kau­to­wał jed­ne­go z nie­miec­kich kapo. Za­cze­pi­łem go, po­wo­łu­jąc się na har­cer­ską prze­szłość. Dałem mu ze­ga­rek i wy­tłu­ma­czy­łem, że nie chcę wię­cej pra­co­wać na ram­pie i czy nie mógł­by za­ła­twić mi pracy w kuch­ni. „Teddy” do­brze znał Otto Küsela (nr 2, przy­dzie­lał pracę). Obie­cał, że po­mo­że.

I tak dzię­ki ze­gar­ko­wi i po­mo­cy, a w za­sa­dzie wsta­wien­nic­twu „Otta”, zna­la­złem się w kuch­ni.

Tu już było bez­piecz­nie?

W obo­zie bez­piecz­nie? Bez żar­tów! Pro­szę pa­mię­tać, że mia­łem czer­wo­ny win­kiel, czyli byłem więź­niem po­li­tycz­nym. A od­dział po­li­tycz­ny o ta­kich pa­mię­tał. Co jakiś czas po ran­nym apelu wy­bra­ni więź­nio­wie byli wy­wo­ły­wa­ni do za­mel­do­wa­nia się i pro­wa­dze­ni przez pana Pa­litz­scha, naj­więk­sze­go mor­der­cę Oświę­ci­mia, na blok 11. Tam, po ro­ze­bra­niu do naga –  roz­strze­li­wa­ni. Już w miej­scu aresz­to­wa­nia ge­sta­po umiesz­cza­ło w ak­tach nie­któ­rych więź­niów wpis RU, czyli Rückkehr Unerwünscht – po­wrót nie­po­żą­da­ny. Miej­sce pracy nie miało zna­cze­nia. Wzy­wa­ni byli więź­nio­wie pra­cu­ją­cy w re­je­stra­cji, szpi­ta­lu, kuch­ni, kan­ty­nie SS.

Poza tym trze­ba się było mocno pil­no­wać. W kuch­ni wa­run­ki były nie­po­rów­na­nie lep­sze niż w po­przed­nich ko­man­dach. Mimo cięż­kiej pracy można się było nie tylko na­jeść, ale także pomóc zna­jo­mym. Oprócz ta­kiej spon­ta­nicz­nej po­mo­cy pra­cow­ni­cy kuch­ni „or­ga­ni­zo­wa­li” je­dze­nie na dużą skalę, głów­nie dla szpi­ta­la. Es­es­ma­ni i nie­miec­cy kapo cały czas pa­trzy­li jed­nak na ręce. To był głę­bo­ko za­kon­spi­ro­wa­ny, ry­zy­kow­ny sys­tem. W razie wpad­ki kon­se­kwen­cje były po­waż­ne. Przy drob­nych in­cy­den­tach gro­zi­ło po­bi­cie i wy­rzu­ce­nie z ko­man­da. Przy po­waż­niej­szych ra­port, karna kom­pa­nia, a nawet roz­wał­ka.

Hi­sto­ria z ze­gar­kiem po­ka­zu­je, że w obo­zie wiele rze­czy można było za­ła­twić…

Czar­ny rynek ist­niał od po­cząt­ku. Gdy za­cho­ro­wa­łem na tyfus, pra­co­wa­łem w So­ła-Gru­be ko­man­do. Drew­nia­ne cho­da­ki za­mie­nio­no nam na buty z cho­le­wa­mi. Gdy ock­ną­łem się po omdle­niu na apelu, dwóch więź­niów wła­śnie ścią­ga­ło je ze mnie. Za te buty, które –  zwłasz­cza w zimie –  były skar­bem w obo­zie, mogli do­stać ka­wa­łek chle­ba, zupy… To była walka o prze­trwa­nie. Nie mo­głem mieć do nich pre­ten­sji.

Ślą­za­kom ro­dzi­ny czę­sto przy­sy­ła­ły pie­nią­dze. Niem­cy za­mie­nia­li je na bony do kan­ty­ny. Co można było tam kupić? Bu­ra­ki, które po­wo­do­wa­ły roz­wol­nie­nie, wodę i gau­lo­ise’y. Cho­ler­nie mocne. Na szczę­ście, gdy tra­fi­łem do obozu, to nie pa­li­łem w ogóle. Pa­la­cze po­tra­fi­li oddać je­dze­nie za pa­pie­ro­sa. I szyb­ko się wy­kań­cza­li. Po­sia­da­jąc rze­czy cenne w obo­zie, można było za­ła­twić wiele spraw.

Oprócz rze­czy na czar­nym rynku po­ja­wia­ły się też usłu­gi?

Czyli?

Dba­nie o przed­mio­ty in­ne­go więź­nia, usłu­gi sek­su­al­ne?

Blo­ko­wi trzy­ma­li u sie­bie mło­dych więź­niów. Mó­wi­ło się na ta­kie­go pipel. Zda­rza­li się też więź­nio­wie, któ­rzy ofe­ro­wa­li zro­bie­nie laski za je­dze­nie. Zna­łem ta­kie­go w Bu­chen­wal­dzie. Zresz­tą temat seksu to zu­peł­nie osob­na spra­wa. Zda­rza­ło się, że dwóch więź­niów przy­jaź­ni­ło się, w nocy spali pod jed­nym kocem, zbli­ża­li się do sie­bie, cza­sem do­cho­dzi­ło do aktów sek­su­al­nych. Ale oni mu­sie­li pra­co­wać w do­brych ko­man­dach, być w for­mie.

Zda­rza­ły się prze­stęp­stwa po­peł­nia­ne przez więź­niów na in­nych więź­niach? Nie cho­dzi mi o funk­cyj­nych.

Wiel­ką zbrod­nią w obo­zie była kra­dzież chle­ba. Sam tego do­świad­czy­łem na po­cząt­ku po­by­tu w Au­schwit­zu. Za­miast zjeść pajd­kę chle­ba wie­czo­rem, za­wi­ną­łem ją w ubra­nie i wsu­ną­łem pod głowę. Rano chle­ba nie było… Chcia­ło mi się pła­kać!

Innym prze­stęp­stwem było mor­der­stwo. Byłem świad­kiem dwóch. Pierw­sze miało miej­sce na więź­niu przy­ła­pa­nym na kra­dzie­ży chle­ba. Być może to on ukradł i mój, bo potem te kra­dzie­że usta­ły. Dwóch in­nych więź­niów razem ze sztu­bo­wym tak go po­bi­ło, że nad ranem wy­nie­sio­no go do umy­wal­ni.

Do dru­gie­go mor­der­stwa do­szło w Bu­chen­wal­dzie. Na moim bloku ko­le­dzy roz­po­zna­li Mi­ta­sa, zwy­rod­nial­ca, który był kapo kom­pa­nii kar­nej w Brze­zin­ce. Pa­mię­ta­łem go z po­cząt­ko­we­go okre­su po­by­tu w Au­schwit­zu, kiedy był po­moc­ni­kiem rów­nie sa­dy­stycz­ne­go jak on blo­ko­we­go, który na­zy­wał się Skrzy­pek. Pew­ne­go dnia urzą­dzi­li nam „od­wsza­wia­nie”. Mu­sie­li­śmy bie­gać nago na 20-stop­nio­wym mro­zie. Słab­szych do­bi­ja­li funk­cyj­ni i es­es­ma­ni. Pod ścia­ną rosła ster­ta ciał. Potem mu­sie­li­śmy za­nu­rzyć się w be­to­no­wej kadzi z wodą z chlor­kiem. Pod­czas tej pro­ce­du­ry kilku ko­lej­nych ko­le­gów uto­pi­li.

Mitas za­rze­kał się, że to po­mył­ka, że on to nie on, ale czte­rech więź­niów zła­pa­ło go za ręce i nogi i za­czę­ło ude­rzać nim o zie­mię i pry­cze. Kiedy w końcu upu­ści­li bez­wład­ne ciało, inni więź­nio­wie nie­mal wdep­ta­li je w zie­mię. Szcząt­ki po­wę­dro­wa­ły do la­try­ny. Blo­ko­we­mu zgło­szo­no, że uto­pił się w szam­bie. Wielu sa­dy­stom wy­mie­rzo­no spra­wie­dli­wość w trans­por­tach z Au­schwit­zu albo w ko­lej­nych obo­zach.

W Bu­chen­wal­dzie każdy wię­zień mu­siał za­czy­nać od po­cząt­ku?

Wszy­scy oba­wia­li się prze­no­sin. Zwłasz­cza ci, któ­rzy tak jak ja pra­co­wa­li w do­brych ko­man­dach. Niem­cy po­trze­bo­wa­li jed­nak ta­niej siły ro­bo­czej, a do tego oba­wia­li się po­wsta­nia pod­zie­mia w obo­zach. W Bu­chen­wal­dzie sie­dzie­li lu­dzie z dzie­wię­cio-, dzie­się­cio­let­nim sta­żem obo­zo­wym – sta­rzy nie­miec­cy ko­mu­ni­ści, świad­ko­wie Je­ho­wy i tro­chę ho­mo­sek­su­ali­stów. Ja byłem w obo­zie dwa lata i w gło­wie mi się nie mie­ści­ło, że można aż tak długo prze­żyć. Oni mieli taką ideę: „My, sta­rzy więź­nio­wie, mu­si­my po­ma­gać przede wszyst­kim mło­dym. Bo mło­dzi mają więk­sze szan­se, żeby prze­żyć i – jak wyjdą z obozu – prze­ka­zać świa­dec­two o tych wszyst­kich mor­der­stwach”. Ja byłem młody i gdy do­sta­łem tro­chę wię­cej zupy od tego ko­mu­ni­sty, to to już była kon­kret­na pomoc.

Fakt, że prze­żył pan Au­schwitz, po­ma­gał w in­nych obo­zach?

Mnie to ura­to­wa­ło życie! Gdy przy­wie­zio­no mnie cięż­ko po­pa­rzo­ne­go do Flos­senbürga, pol­ski pie­lę­gniarz spy­tał mnie, skąd je­stem. Ja mówię: „Z Au­chwit­zu”. „To ty byłeś w Oświę­ci­miu?, Gadaj od razu!”. Ten fle­ger na­zy­wał się Ta­de­usz Ko­śmi­der i ura­to­wał mi życie.

Po­pa­rze­nia po­wsta­ły w Mülsen…

Tak. To był mały pod­obóz, na ty­siąc więź­niów. Cały mie­ścił się w piw­ni­cach bu­dyn­ku, w któ­rym pra­co­wa­li­śmy przy bu­do­wie skrzy­deł do mes­ser­sch­mit­tów. Więk­szość więź­niów sta­no­wi­li Ro­sja­nie, było ich około 800. Pew­ne­go dnia z hali znik­nę­ły ja­kieś ważne czę­ści. Sa­bo­taż! Padło na Ro­sjan. Niem­cy uka­ra­li ich gło­dów­ką. Mogli tylko pa­trzeć, jak my do­sta­wa­li­śmy swoje racje. Wie­czo­rem na­stęp­ne­go dnia mój zna­jo­my Ro­sja­nin Kola po­wie­dział: „Nie damy rady dłu­żej. Jeśli mamy zgi­nąć, to przy­naj­mniej w walce”. W nocy wy­buchł bunt. Czę­ści więź­niów udało się uciec. Ja zo­sta­łem od­cię­ty w pło­ną­cej piw­ni­cy. Mia­łem po­waż­nie po­pa­rzo­ne plecy, rękę i – w mniej­szym stop­niu –  nogi.

Jed­nak i to pan prze­żył.

Tylko dzię­ki Ta­de­uszo­wi. Co­dzien­nie czy­ścił mi rany. Nawet wtedy, gdy inni fle­ge­rzy mó­wi­li, żeby dał sobie spo­kój, bo mam po­cząt­ki gan­gre­ny. Po­su­nął się nawet do tego, że w nocy mo­czył mnie w nad­man­ga­nia­nie po­ta­su w wan­nie na­le­żą­cej do le­ka­rza SS. Kąp się w wan­nie, w go­rą­cej wo­dzie w obo­zie! Jeden z ko­le­gów mówił potem po woj­nie, że So­bo­le­wicz opi­su­je bajki. No tak, bo to są dla wielu bajki… Tylko że ja to prze­ży­łem.

Jesz­cze raz muszę pod­kre­ślić z całą mocą. Nie by­ło­by mnie tu, nie roz­ma­wiał­bym z panem, gdyby nie pomoc dru­gie­go czło­wie­ka.

Pa­mię­ta pan pierw­szy dzień na wol­no­ści?

Ucie­kłem wraz z dwoma ży­dow­ski­mi ko­le­ga­mi i jed­nym Po­la­kiem z mar­szu śmier­ci z Re­gens­bur­ga. Scho­wa­li­śmy się w sia­nie pod­czas po­sto­ju ko­lum­ny. Gdy inni po­pę­dza­ni przez es­es­ma­nów ode­szli, uda­li­śmy się do małej ba­war­skiej wio­ski, gdzie nie­miec­kie ko­bie­ty dały nam schro­nie­nie, na­kar­mi­ły nas i po­zwo­li­ły scho­wać się w sto­do­le. I tak cudem do­cze­ka­li­śmy na­dej­ścia ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy.

I znów pomoc dru­gie­go czło­wie­ka… Wła­śnie. I co naj­waż­niej­sze, to były nie­miec­kie ko­bie­ty.

Tekst: Mi­chał Ol­szań­ski

Źródło: Malemen

Przemysław Sierechan

Pasjonat historii. Interesuje się prawem, technologią informacyjną. Redaktor Naczelny i wydawca PolskieDzieje.pl

Powiązane artykuły

Back to top button